Autor / Wiadomość

fragmenty mego życia

ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Pon 14:02, 20 Mar 2006     Temat postu: fragmenty mego życia


ŻYŁAM Z KOREAŃCZYKAMI

Jestem poznanianką z urodzenia, a warszawianką z uwielbienia, bowiem przeżyłam tu całą hitlerowską okupację, a potem krotki okres dzieciństwa szkolnego oraz wczesną młodość. Natomiast sosnowiczanką z życiowego wyboru.
W grudniu 1949 r. znalazłam się razem z Mamą i z bratem w Legnicy. Krótko po tym, na ogłoszeniowych słupach, jak i w szkolnych gazetkach ściennych, dostrzegałam wielkie plakaty z konturami półwyspu koreańskiego i z wielkim napisem: „RĘCE PRZECZ OD KOREI” Los tych ludzi, a szczególnie dzieci, bardzo mnie wzruszył. Porównywałam go doswoich przeżyć z czasu II wojny, w tym także i Powstania Warszawskiego, a potem wędrówki przez obóz pruszkowski na Podhale, gdzie w noc styczniową 1945 r. uświadomiłam sobie, że wreszcie się skończyło hitlerowskie piekło. Wędrówka moja jednak dalej trwała, bo nie mieliśmy kompletnie do czego wracać.
Właśnie w Legnicy .przed projekcją filmu „Za wami pójdą inni”, zobaczyłam w tzw. „kronice” przyjazd koreańskich sierot do Polski. Zamarzyło mi się wtedy poznać tę dziatwę Ktoś może być zdziwiony dlaczego pamiętam tak dokładnie tytuł filmu? – ano dlatego, że filmów polskich prawie wcale nie było, a do tego w głownej roli występował niesamowicie przystojny, młody aktor - Adam Hanuszkiewicz,

Dzieci koreańskie, w ilości 200 osób, przyjechały pod koniec 1952 r. Podobną liczbę osób przyjęły także Węgry. Na mazowieckich polach, we wsi o nazwie Gołotczyzna, przygotowano dla nich Dom. Oprócz witających ich przedstawicieli ambasady, i pracowników Domu - przywitał ich także wielki napis w języku koreańskim „NASZ DOM JEST WASZYM DOMEM”. Razem z dziećmi przyjechała także dwójka opiekunów.
Były to autentyczne dzieci wojny, sieroty., niemal z piekła, a jeszcze niedawno miały rodziców i rodzinne domy. Najstarsi liczyli sobie zaledwie po 14 - 15 lat. Wśród nich byli też i tacy, którzy brali czynny udział w wojnie Wszystko tu było dla nich nowe. Nowy widok za oknami, sypialnie, wysokie łóżka, drażniący zapach pasty podłogowej, a do tego brak wspólnego języka do porozumiewania się z Polakami. Szybko jednak życie stabilizowało się i dzieci zaczęły rozumieć, uczyć się i oswajać z polskością. Ale pojawił się nowy problem, starsze kończyły polską szkołę podstawową, a do średnich było daleko, no i wybór w tej okolicy był skromny. Dlatego rozpoczęto budować w Świdrze pod Warszawą cudowny obiekt przy ul Pięknej, któremu nadano nazwę: Państwowy Ośrodek Wychowawczy.Otwarcie jego nastąpiło w roku szkolnym 1953/1954

Najpierw przyjechały dzieci powyżej dziesiątego roku życia., oraz starsi, którzy podjęli naukę w warszawskich technikach. Spora ilość trafiła do szkolnych internatów w innych miastach, m.in. do Wrocławskiego Technikum Budowy Miast i Osiedli. Jednocześnie do Świdra zaczęto kierować „wyselekcjonowane”, ze zrozumiałych względów, dzieci polskie. Wśród tej grupy najwcześniej przyjechali licealiści, potem uczniowie technikum, a następnie ze starszych klas „podstawówki”. W kolejnych latach wszystkie dzieci z Gołotczyzny zamieszkały w Świdrze. Zwiększała się także kadra wychowawczo - opiekuńcza.. Moja Mama została przeniesiona z Legnicy i objęła wychowawstwo młodszej grupy koreańskich chłopców

Większość koreańskich dzieci swobodnie posługiwały się polskim językiem. Inność jednak wynikała ze sposobu mówienia, bowiem ich „aparat artykulacyjny” nie był ukształtowany do wydawania słowiańskich dźwięków. Ciekawostką był fakt, że w trakcie pisania nie popełniały ortograficznych błędów, lecz najczęściej fonetyczne, ponieważ z trudem rozróżniały dźwięki wargowe jak np. „p” i „b” Program nauczania w zakresie wiedzy ojczystej realizowała przemiła para opiekunów.: Chan Sin-wan, nauczyciel i nieformalny „szef” oraz Dzon Ge-cin- nauczycielka . Uczyli oni języka koreańskiego, narodowych pieśni, tańców, historii, geografii a także matematyki – co się „wydało” w czasie egzaminów końcowych przed ukończeniem VII klasy., czyli szkoły podstawowej Tak… tak… Taki wtedy zwyczaj panował – zdawaliśmy egzaminy z klasy do klasy... Na szczęście zlikwidowano go w 1956/57.
I właśnie podczas takiego egzaminu – jeden z chłopców w obecności licznej komisji i przedstawiciela naszego POW, którym akurat była moja Mama, w mig rozwiązał na tablicy zadanie, dokonując zaledwie kilka działań. Nauczyciel matematyki ogromnie się zdziwił, bo wynik był poprawny. Chłopiec nagle sczerwieniał na twarzy aż po uszy i rzekł: „pisaci po polski?” Zmazał tę odrobinkę z tablicy, by rozpisać się po całej i zakończyć zadanie sławnym: „c.b.d.o.”

Wszystkie dzieci były promienne, stale uśmiechnięte, bardzo posłuszne, choć między sobą potrafiły rywalizować, a nawet prowadzić chłopięce bójki. Działo się to zawsze w idealnej ciszy. Dlatego wychowawcy byli szczególnie uczuleni na różne szczelnie stojące rówieśnicze „kółeczka”, albowiem stwarzały one wielkie zagrożenie, że któryś na tym nietypowym ringu może zostać tak znokautowany, że bez pomocy lekarskiej się nie obędzie. Na szczęście podobne sytuacje zdarzały się bardzo rzadko.
Dzieci lgnęły do dorosłych i do nas, czyli młodych Polaków. Ponieważ część ich uczyła się w szkole podstawowej w Otwocku, a ja wraz dwiema równolatkami chodziłam do tamtejszego LO, tyle że każda z nas uczyła się w innej klasie, zawsze kilkuosobowa grupka dziewczynek czekała po śniadaniu na mnie, lub na nas, abyśmy wspólnie szły na piechotę dość spory kawałek drogi przez sosnowy lasek, a potem piaszczysta drogą. Rozmowom nie było końca, a przez to czas szybciej upływał. Świergotały jedna przed drugą stale zadając pytania, na które wtedy nie zawsze potrafiłam odpowiedzieć – ot np. „dlaczego tak łatwo wywołać wojnę”?
Po latach przeszłam tamtą drogę ponownie – lasek zabudowany, droga asfaltowa, młodnik urósł wysoko, miasto się przybliżyło do Świdra…. Całkiem inny świat.

Dzieci i młodzież do wszystkich pracowników zwracali się bardzo serdecznie – do niewiast mówiono „Mama” (omoni) a do mężczyzn „Tata” (obozi) W rozmowach między nimi słychać było bardzo często „saharanda” czyli „dziękuję”. W tamtym czasie znałam przeszło 200 słów, ale nigdy ich nie zapisywałam. Sądziłam, że będę pamiętać do śmierci. Dzisiaj nawet dziesięciu nie wymienię Pamiętam jednak, że Polska to PHARAN.

W Ośrodku mieszkałam od stycznia 1954 do grudnia1956. Mój wyjazd z niego został spowodowany symptomatycznym wydarzeniem, gdyż po historycznym Październiku 1956r Powstańcy Warszawscy mogli bezpiecznie wracać do Stolicy. Mama nigdy nie przestawała marzyć o powrocie, a była rodowitą warszawianką. Jednak z powodu wysiedlenia rodziny na Syberię i po powrocie z niej w 1921r. zamieszkaniu z rodzicami i barćmi w Poznaniu dopiero w wyniku hotlerpwskiego wysiedlenia w 1940r wróciła do swej kolebki.
Zatem w grudniu 1956 r znalazłysmy się Warszawie, w służbowym pokoiku, bowiem Mama została wychowawczynią w internacie męskiej szkoły po Korpusie Kadetów. przy ul Rakowieckiej.. Przez wiele lat utrzymywałyśmy stały kontakt z Domem w Świdrze. W 1959 r nawet witałyśmy Nowy Rok w gronie starszych wychowanków, w większości studentów oraz wychowawców koreańskich i polskich. Do 1966 r. prowadziłam przemiłą korespondencję z cudowną Kim Bon-chua. Ale w 1968 r, na mocy odgórnych postanowień, wszyscy koreańscy uczniowie i studenci musieli opuścić Polskę. Wiem, że wielu z nich nie chciało wracać. Jedni dlatego, że żadnej szkoły nie skończyli, albo że jeszcze studiowali, zaś inni dlatego, że się bardzo spolonizowali.
Tyle moich suchych faktów i osobistych spostrzeżeń.
A teraz trochę szczegółów, które z mej pamięci jeszcze nie uleciały

Li Van – miał około 15 lat, gdy stał się pierwszym tłumaczem, a dokładniej: „pomostem językowym”, bowiem w Gołotczyźnie nie było tłumacza. Mieszkał przez kilka lat w ZSRR w okolicy Taszkentu w koreańskim kołchozie , gdzie jego ojciec przebywał na emigracji i stąd znał dobrze język rosyjski. Matka zmarła wcześnie, podobno była Rosjanką. Wychowywał się wśród swoich ale także wśród Rosjan. Znał więc bardzo dobrze język rosyjski. W 1950 r.ojciec, w mundurze radzieckiego żołnierza, pojechał walczyć do Korei i tam zginął. Chłopiec dotarł jednak do Radzieckiej Dywizji, która go przekazała 25 Koreańskiej Dywizji Piechoty w Phenianie,. Trafił wtedy do bursy wojskowych sierot . A potem znowu była wojna i jego losy znowu potoczyły się tragicznie. Jako partyzant otrzymał „:medal za odwagę” Nigdy się nim przed nami nie chwalił i tylko raz widziałam w jego klapie marynarki - wtedy było Narodowe Święto koreańskie. Zanim trafił do Polski długo jeszcze wędrował .Gdy ja go poznałam był przemiłym młodzieńcem, uczył się w Warszawie, a do Świdra przyjeżdżał na dni wolne, ferie, wakacje. Był bardzo utalentowany, pięknie śpiewał, malował i jako student mieszkał na Krakowskim Przedmieściu w Dziekance, czyli w akademiku. ASP

Li Chio-sik – sierota, mając 13 lat został w 1950 r. partyzantem W skład grupy wchodziło 20 starszych wychowanków Domu Dziecka z Sonczen oraz ich wychowawcy wraz z Kierownikiem Domu. Został przydzielony do pierwszego oddziału bojowego, mającego za zadanie dokonywać drobnych aktów dywersji i zbierać wiadomości o wojskowych obiektach wroga. Działaniem objęli całe miasto. Między innymi zdejmowali pod osłona nocy flagi amerykańskie a wieszali narodowe, zakładali napisy i hasła zagrzewające do walki z wrogiem, rozpoznawali obiekty wojsk amerykańskich. Do tego celu np. wykorzystywali naiwność Amerykanów oferując sprzedaż drewna z jego dostawą do koszar. Po zaaresztowaniu przywódcy, został wybrany na jego miejsce i zorganizował z kolegami udaną akcję zwiadowczą w celu odbicia więźnia, a zakończoną uwolnieniem. W Świdrze cieszył się wysokim autorytetem wśród wszystkich. Był wspaniałym starszym bratem, także kolegą w grupie rówieśniczej. Zawsze radosny, taktowny i chętny do dysput w języku polskim.
Kim Dzi-dzun – z idealnym słuchem, pięknym głosem, rozbrajającym uśmiechem. Uwielbiał grać na akordeonie. Ponieważ ja grywałam tylko ze słuchu na pianinie, postanowił mnie nauczyć grania na innej klawiaturze. Kilka razy tworzyliśmy więc duet. Chętny do rozmów i do wszelkich działań artystycznych, przyznam się szczerze, że bardzo go lubiłam.

Kim So-ran– należała do starszej grupy dziewcząt, które szkołę podstawową skończyły w Gołotczyźnie. Toteż pierwszy raz zobaczyłyśmy się w 1954 r. podczas przerwy wielkanocnej Była zawsze uśmiechnięta, pięknie śpiewała oraz tańczyła tańce narodowe. Wrocławską Szkołę Budowlaną zakończyła egzaminem maturalnym w 1957 r. i od razu wróciła do kraju. Wyszła za mąż za pracownika naukowego Akademii Nauk, urodziła czwórkę dzieci i nadal pamięta język polski, a przede wszystkim Kierowniczkę internatu i jednocześnie nauczycielkę – Stefanię Rząsę, do której pisywała listy. O tym fakcie swego czasu wyczytałam w gazecie pt. MOTYWY, ale nie wiem z jakiego roku pochodziła. Po prostu ktoś, ze znajomych, sam artykuł mi przyniósł. Zamieszczony był tam także adres Sorany i po skopiowaniu koreańskich liter wysłałam do niej list. Odpowiedź nie nadeszła,zwrotu listu nie dostałam

Kim Jon-suk – córka pułkownika sztabu generalnego i artystki z Seulu, rówieśniczka Sorany, również absolwentka wrocławskiej szkoły i również umuzykalniona. Była jedną z najpiękniejszych dziewczynek, a właściwie panienek, wśród Koreanek, o delikatnych rysach i płynnych ruchach podczas tańców narodowych,

Kim Bo-tok - rozkochała się w muzyce Chopina. Często razem ze mną słuchała w 1955 r. radiowej transmisji z V Międzynarodowego Konkursu w Warszawie, w którym laureatem został Adam Harasiewicz

I tak mogłaby pisać dalej.... także o młodszych wychowankach, jak również o sporej grupie - nas, Polaków, bo trudno zapomnieć tamten rozdział mego zycia. Ale tyle starczy, daleka jestem od zanudzania

niektóre informacje
pochodzą z:książki: : Mariana Brandysa. Koreańczycy z Gołotczyzny.
Czytelnik. W-wa, 1954.

fotografie zamieszczę "za niedługo". Teraz muszę się zając domem.
Zobacz profil autora
ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Pon 21:47, 20 Mar 2006     Temat postu:


Prezentacja fotografi
[link widoczny dla zalogowanych]
część domu od wejścia głównego. Obecnie mieści się tam Dom Dziecka

[link widoczny dla zalogowanych]
Naucziyciel - wychowawca Chan Sin wan

[link widoczny dla zalogowanych]
Li Van

[link widoczny dla zalogowanych]
Li Chio sik

[link widoczny dla zalogowanych]
Pani Halinka - wychowawczyni, Kim Dzi dzun i ja

[link widoczny dla zalogowanych]
Laurka namalowana z życzeniami dla mojej Mamy
Zobacz profil autora
ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Pon 21:57, 20 Mar 2006     Temat postu:


[link widoczny dla zalogowanych]
Kim So ran

[link widoczny dla zalogowanych]
Kim Bok tok - miłośniczka Chopina i ja

[link widoczny dla zalogowanych]
Powitanie Nowego Roku 1959

[link widoczny dla zalogowanych]
z powitania Nowego Roku 1959

[link widoczny dla zalogowanych]"sierpień" - ostały mi się rysunki przedstawiające 12 miesięcy ze scenkami rodzajowumi z życia dawnej Korei, wykonane przeze mnie w 1954 roku
Ależ to dawno było.....
Mogłabym jeszcze prezentować, ale nie chcę wielkiego "tłoku" robić
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Śro 23:40, 22 Mar 2006     Temat postu:


Ewuniu, miałaś bardzo dobry pomysł. Przeczytałam Twoją opowieść z zaciekawieniem - myślę, że nie ja jedna. Może to zachęci innych do podzielenia się wspomnieniami z tych bardziej czy mniej odległych czasów?
Sama obiecuję to zrobić w najbliższym czasie - rzecz będzie o Moskwie lat osiemdziesiątych...
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Śro 23:45, 22 Mar 2006     Temat postu:


A na razie przedstawiam Wam siebie sprzed ...dziestu kilku lat. Może ten przystojny brunet obok rozpozna siebie na zdjęciu ? Wink
[link widoczny dla zalogowanych]
Zobacz profil autora
ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Czw 1:35, 23 Mar 2006     Temat postu:


Nie widzę - czyzby tuszem "sympatycznym"?
a może gdzie indziej mam szukać? (nie mówić tego ostaniego słowa przy Czechach - okropnie brzydkie)
Pozdrawiam Cie bardzo serdecznie
Zobacz profil autora
ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Czw 2:03, 23 Mar 2006     Temat postu:


To jest moja rymowana retrospekcja dotycząca czasów w okupowanej Warszawie, gdy juz dokładnie dziecko zapamiętuje wydarzenia Napisałam też i nne i tez z pozycji mego wzrostu oraz własnych odczuć.
Ale na wstępię zaprezentuję niniejszy.
Dla wyjaśnienia - Ciocia Genia była niedoszłą synową mojej Babuni. Narzeczeństwo się rozleciało z powodu wojny i Cioci, ale do końca zycia Babuni nigdy inaczej się do Niej nie zwracała niż per "Mamo" W dorosłym życiu była profesorem AM w Lublinie. Wiele uczuć rodzinnych zawsze mi przekazywała, a szczególnie podczas mego studiowania w właśnie w tym mieście, gdy jeżdziłam na sesje naoczne.
Zawsze była mi drugą Mamą

Opowieści Babuni
( wspomnienia z 1944/1945 roku)

Cóż na Lwowskiej się stało,
ze tak niebo zszarzało,
posmutniało i jakoś wyblakło?
Teraz pusto i nudno,
że wytrzymać aż trudno,
gdy tu cioci wesołej zabrakło
Już Warszawę rzuciła,
do swej Mamy wróciła.,
w Nowym Targu w „schulamcie” pracuje
I w niemieckim języku
spraw załatwia bez liku,
w wolnym czasie na pewno flirtuje.
Zamilkł nam jej śmiech zdrowy,
także dzwonek „frontowy”
- jedno długie, dwa krótkie dzwonienia.
Po obiedzie siedzimy,
obie z wnusią marzymy
aby znów zawitała Genia
Wspominamy więc chwile,
co płynęły nam mile
z ”pchłą szachrajką”- tak przez nas nazwaną.
W domu tylko my obie,
dziadzio poszedł gdzieś sobie,
na Geniuchnę czekamy kochaną.
Nagle obie patrzymy
- w kątku ciocię widzimy,
jakby żywą – tam właśnie spoczęła
Na maleńkiej kanapie,
gdzie pluszowy pies chrapie,
na kolana dziewczynka się wspięła.
I przymila się mała,
aby ciocia śpiewała
jedną, dwie Fogga piosnki liryczne.
Oczy cioci migoczą
bowiem śpiewa ochoczo
jego wszystkie piosenki prześliczne
Tę o „Tomku” zabawną,
„bujaniu” – też dawną,
ze Babunię wspomnienie przenika.
Głos cichutko rozbrzmiewa,
ciocia śpiewa i śpiewa
w rytmach tanga, fokstrota, walczyka.
Ku rozpaczy dziecinki,
Babci i z pluszu psinki
nagle śpiew ktoś znienacka ucisza.
Zza kanapy, z kąteczka,
tam, gdzie leży laleczka,
słychać szept: „policyjna godzina”
Coś się jednak uśmiecha,
a to wnuczki pociecha -
czarny kotek, pamiątka od cioci.
W kąt kanapki wciśnięte
obie strachem przejęte
rozmyślają o cioci dobroci

Rozmyślały miesiące
w samotności i drżące,
wokół pełno powstańczych barykad.
Wnet wygnane z Warszawy
z plecakami, bez strawy
żywot smutnych tułaczy im przypadł
Wędrowały przez Pruszków,
rzadko spały na łóżku,
aż przez tydzień w Radomsku mieszkały
Na ulicy Sławkowskiej,
u rodziny krakowskiej,
jedną noc tam zaledwie zostały.
Potem było Podhale,
śniegi, mrozy i stale
myśl, by szybko skończyła się wojna.
I nastała ta chwila.
znów się wnusia przymila,
bo Babunia jest wreszcie spokojna.

Teraz myślą, jak wracać,
jaka będzie jej praca
i gdzie kąt własny znajdą dla siebie.
Gdzie zamieszka dziecinka,
babcia ciocia i psinka
i czy będzie im dobrze - nikt nie wie.

Ewa Willaume-Pielka

[link widoczny dla zalogowanych]
ul.Lwowska 7 (współczesnie)
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Czw 19:20, 23 Mar 2006     Temat postu:


Przykro mi, zdjęcie jest aktualnie na rosyjskiej stronie internetowej, która się kiepsko otwiera Sad Próbowałam wstawić z komputera, ale jakoś nie wyszło... Napiszę więcej, jak już opanuję to wstawianie!
Zobacz profil autora
ewajesienna




Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

PostWysłany: Czw 21:52, 23 Mar 2006     Temat postu:


Banshee - to jest bardzo łatwe. wystarczy tylko wykonać polecenia i trochę poczekać aż się obrazek z komputera skopiuje. Czasami trwa to dłuższą chwilę, A potem skopiować cały adres z pozycji nr 1 ponizej i wkleić w miejescu do wpisywania. Pozdrawiam.
Zobacz profil autora
Feniks
Moderator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: miasto feniksów

PostWysłany: Sob 1:07, 25 Mar 2006     Temat postu:


W oczekiwaniu na opowieść Banshee chciałabym podpiąć się pod temat Ewy
i opisać Wam fragment mojej biografii
a właściwie człowieka pewnego któremu wiele zawdzięczam
i którego pamiętać będę zawsze.

Przenieśmy się zatem parę lat wstecz. Polska nie nalezy jeszcze UE ale właśnie zaczynają się na poważnie negocjacie i do Brukseli wysyłani są róznej maści specjaliści- prawnicy ekonomiści negocjatorzy i inni osobnicy w urzędowych uniformach.
Ja w tym czasie studiuję sobie spokojnie na jednym z polskich uniwersytetów i marzę o półrocznym stypendium w Anglii.
Dziwnie jednak nasze losy się splatają. Mężczyzna z którym byłam wtedy związana- a ściślej sprawę ujmując- zaręczona dostaje propozycję nie do odrzucenia- pracę w strukturach Unii Europejskiej z ramienia polskiego MSZ.
Takiej propozycji naprawdę się nie odtrąca- zwłaszcza gdy jest się młodym chorobliwie ambitnym prawnikiem. Niezależnie od tego czy planuje się powrót do Polski czy też nie taka pozycja w CV niemal gwarantuje błyskotliwą karierę i wysokie zarobki.
Prawnik ów jednak był też mężczyzną- i to mężczyzną ciężko zakochanym. Nie bawiła go wizja rozstania z obiektem miłości- czyli ze mną- lub tez widywanie mnie raz na dwa trzy tygodnie w ramach weekendowego wypadu do Polski.
Przy pomocy wielu zabiegów próśb gróźb wypływów dokonał rzeczy -na pierwszy rzut oka- niemożliwej. Załawił mi roczne stypendium na jednym z belgijskich uniwersytetów- a wymiana studentów między Polską a Belgią w tamtym czasie praktycznie nie istniała.
Oczywiście z okazji skorzystałam.
I zaczełam żałować tej decyzji już po kilku dniach od przyjazdu.
Mężczyzna mój siedział w pracy od wczesnego ranka do późnej nocy.
Ja z racji tego że musiałam na czas wyjazdu odwiesić mój drugi faktulet na kołek nudziłam się strasznie nieprzyzwyczajona do tak wielkiej ilości wolnego czasu.
Trudno mi było ułożyć sobie jakieś w miarę sympatyczne relacje z towarzystwem z roku- byłam ta obca ta gorsza w dodatku z kraju o którym prawie nikt nie słyszał.
Na szczęscie- z racji tego że mój mężczyzna otrzymał służbowe mieszkanie w samej Brukseli nie musiałam mieszkać w pobliskim campusie i tłumaczyć w nieskończoność że nie przejechałam całej Syberii by się do Belgii dostać.

Włóczyłam sie zatem całymi dniami po miescie zachwycając się jego pięknem i doskonałym belgijskim gueuze zalewałam tęsknotę za życiem ktore prowadziłam do tej pory.

Alfredo zjawił się w moim życiu zupełnie przypadkiem. Niemal chciałoby się powiedziec- spadł jak grom z jasnego nieba.
Porównanie wydaje się tym bardziej stosowne że faktycznie spadł- a właściwie upadł na mnie poslizgnąwszy się na świeżo wymytej podłodze jednego z ogromnych hipermarketów.
Na posadzce wylądowaliśmy oboje- na szczęście upadł na mnie zamortyzowałam zatem Jego upadek.
Na szczęscie- był to bowiem starszy pan siwiutki z fryzurą a la Einstein niski szczuplutki- wydawałoby się że mocniejsze trącenie palcem jest w stanie złamać Go na pół.
Sędziwy wiek nie obierał mu jednak uroku i podkreslał jeszcze jego absolutnie szarmancką postawę wobec kobiet.
Dlatego nie zastanawiałm się długo gdy zaproponował wspólną kawę w ramach przeprosin za moje bliskie spotkanie z podłogą.

I tak zaczeła się nasza dziwna przyjaźń.
Alfredo jak się okazało był profesorem filozofii. Nie uczył już brakowało mu zatem straszliwie kontaktu z młodymi ludzmi.
W ogóle brakowało mu towarzystwa- zona i jedyny syn zgineli w wypadku samochodowym kilkanaście lat temu.
Mi także brakowało towarzystwa.
Dałam się zatem porwać opowieściom przeuroczego starszego pana wspanaiłego gawędziarza. Oczarowała mnie Jego wiedza, eurdycja, inteligencja, doświadczenie.
Róznica wieku nie przeszkadzała nam w nawiązaniu kontaktu- polubił mnie za moją fascynację filozofią, za wiedzę na temat sztuki, za umiejętność i pasję do gry w szachy -no i za miejsce zamieszakania. Okazało sie bowiem że Alfredo jest w połowie Polakiem- Jego matka urodziła się i wychowała w miescie w którym ja od pewnego czasu mieszkałam.
Wymawiał zatem z wyraźnym trudem i ogromną przyjemnością nazwę głównej ulicy owego miasta dumy ze swojej pamięci. Dodawał przy owej nazwie- zupełnie niepotrzebnie- aleja- w Jego ustach brzmiało to jednak mniej więcej "oulejja". Opisywał mi miasto takie o jakim opowiadała Mu jego matka- nigdy go nie widział. Ale chyba je kochał.

Spotykaliśmy się w Jego mieszkaniu przy placu świętej Katarzyny. Okna wychodzą na przepiękny gotycki kosciół z przerażającą regularnością dzwony melodyjnie wybijają mijające godziny.
Zawsze czekała na mnie przepyszna kawa którą Alfredo z mololnym uporem swoich 86 lat przynosił z pobliskiej knajpki.
Zawsze czekała rozłożona szachownica a od progu witała mnie muzyka wielkich mistrzów. To właśnie Alfredo nauczył mnie doceniać piękno i smutek muzyki Czajowskiego Mozarta Chopina. Opowiadał o genialnych kompozytorach tak jakby byli Jego kumplami od kielicha od smutków i radości. Znał ich biografie na pamięć znał plotki miłości zawody i tragedie. Wiedział o nich wszytko.
Opowiadał mi o filozofii. Albo inaczej
sprawił że filozofie poczułam cała sobą
Sartre Kierkegaard Jaspers Heidegger stali się moimi cieniami a ja z zapałem śledziłam ich losy ich myśli ich kroki
a z wnioskami przychodziłam do Alfredo
który zawsze się nie zgadzał zawsze miał jakieś zastrzeżenia zawsze zmuszał mnie do dalszego wysiłku.

Kiedyś przyprowadziłam do mojego przyjaciela swojego mężczyznę.
Po krótkiej bardzo oficjalnej rozmowie Alfredo powiedział mi tylko jedno zdanie- On nie jest dla ciebie.
Faktycznie.
Po dwóch miesiącach meki w jaka przekształcił się nasz związek definitywnie rozstaliśmy się.

Kilka lat później gdy już od dawna byłam na stałe w Polsce a do Belgii wpadałam na chwilę odpoczynku, odprężenia odkurzenia dawnych przyjaźni przedstawiłam Alfredo mojego kolejnego juz mężczyznę- teraźniejszego Męża.
Czyniłam to zupełnie bez przekonania- to był ten okres gdy prowadziliśmy ze sobą okrutne gry pod hasłem- kto kogo głebiej zrani.
No dobrze ja tą grę prowadziłam.
Spotkanie z Alfredo miało być moim pretekstem dla naszego ostatecznego zerwania. Nie wpadłam na to jak się potoczy.
Panowie błyskawicznie skruszyli lody
filozofia jest pasją mojego Męża
a Sztuka jego miłością
porozumieli się na płaszczyźnie inteletualnej w ciągu 2 sekund a na emocjonalnej w ciągu minuty- zanim zorientowałam się co się właściwie dzieje.
Gdy moj przyszły Mąż zniknął na chwilę z pola widzenia Alfredo pocałował mnie w czoło i powiedział dwa słow- bedziesz szczęśliwa.
Z wściekłości nie mogłam z siebie głosu wydobyć.
Za to Panowie gadali ze sobą zachwyceni do późnej nocy.

Alfredo nigdy nie zobaczył rodzinnego miasta swojej matki. Nigdy nie przeszedł się po swojej ukochanej "oulejji". Wielokrotnie zapraszaliśmy Go do Polski
zawsze jednak wypadało coś
zdarzało się coś
i nie doczekaliśmy się Go
Zmarł w listopadzie 2004 roku.
Niech Ci dobra gwiazda nie gaśnie Alfredo
Opiekunie
Mistrzu
Przyjacielu
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Sob 1:33, 25 Mar 2006     Temat postu:


Piękne są Wasze opowieści.
Ja prowadzę szare nieciekawe życie.
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 14:10, 25 Mar 2006     Temat postu:


Od wielu lat jestem polonistką, ale moja pierwsza specjalność to rusycystyka. Jako młoda koza po maturze zdecydowałam się pójść na filologię rosyjską z dwóch powodów. Pierwszym było lenistwo - w przeciwieństwie do polonistyki, na rusycystykę nie zdawało się egzaminu wstępnego z historii. No cóż, szybko zostałam ukarana przez los, jako że już po pierwszym roku obowiązywał egzamin z historii Rosji i Związku Radzieckiego... Drugi powód był poważniejszej natury. Pierwszy semestr III roku zaliczało się w prestiżowym Instytucie Języka Rosyjskiego im. A. Puszkina w Moskwie, a ja bardzo chciałam się dowiedzieć, jacy tak naprawdę są Rosjanie, jak wygląda prawdziwe życie w tym kraju.
Mój wyjazd do stolicy Kraju Rad przypadł na drugą połowę lat 80-tych, były to czasy tzw. perestrojki zainicjowanej przez Gorbaczowa.
Na miejscu powitały nas szerokie wielopasmowe ulice, ogromne szare budynki, monumentalne pomniki i wielkie billboardy - oczywiście nie reklamowe, tylko propagandowe, z wizerunkami przedstawicieli ludu pracującego miast i wsi i hasłami w rodzaju: Lenin wiecznie żywy.
Równie duży okazał się budynek Instytutu, połączony z hotelem dla studentów i doktorantów. Wyobraźcie sobie, jak czuły się w takim otoczeniu biedne krakowiaczki, przyzwyczajone do krótkich i ciasnych uliczek. (Dodam, że jedynym wieżowcem był u nas wtedy biurowiec Biprostalu, liczący skromne kilkanaście pięter.)
Zobacz profil autora
$imon




Dołączył: 14 Mar 2006
Posty: 92
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 14:26, 25 Mar 2006     Temat postu:


Banshee napisał:
Od wielu lat jestem polonistką

No proszę. Witam koleżankę po fachu. Smile
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 14:35, 25 Mar 2006     Temat postu: Audiencja


Oczywiście, już w pierwszych dniach należało odwiedzić Wodza Rewolucji. W godzinach audiencji Plac Czerwony ze wszystkich stron zagradzano płotkami, zostawiając tylko jedno wejście dla pielgrzymów, którzy ustawiali się w kolejce już od 4.00 nad ranem. Niejednokrotnie byli to przybysze z odległych republik, którzy mieli za sobą kilkudniową podróż pociągiem. My dostaliśmy się bez kolejki, gdyż jako studenci Instytutu cieszyliśmy się szczególnymi przywilejami. Po zlustrowaniu czujnym wzrokiem przez panów w mundurach tudzież oddaniu aparatów fotograficznych i wszelkich większych bagaży dostąpiliśmy zaszczytu wstapienia na białą linię prowadzącą do Mauzoleum. Posuwaliśmy się gęsiego, starając się zachować milczenie i poważny wyraz twarzy - nieprzystojne zachowanie groziło co najmniej wydaleniem z szeregu. W samym budynku w grobowej (nomen omen) ciszy okrążyliśmy truchło Wodza, przypominające woskową kukłę. Każdy nasz ruch śledzili smutni panowie z karabinami, którzy na wszelki wypadek wciąz przyciskali palce wskazujące do warg i znacząco psykali. Przez moment odniosłam wrażenia, że sprawca jakiegokolwiek hałasu zostałby na miejscu zastrzelony...


Mauzoleum Lenina
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 14:41, 25 Mar 2006     Temat postu:


Witaj, $imonie
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 15:07, 25 Mar 2006     Temat postu:


Bardzo szybko przekonaliśmy się, że w ZSRR panuje prawdziwy kult Lenina - odniosłam wrażenie, że zastąpił on zepchniętą na margines religię. W licznych sklepikach i ulicznych punktach sprzedaży można było kupić odznaki przedstawiające Włodzimierza Ilicza: Lenin w dzieciństwie, w młodości, w wieku dojrzałym, przemawiający, pozdrawiający tłumy itp. Młode pary prosto z urzędu stanu cywilnego przychodziły pod mauzoleum, żeby złożyć tam kwiaty. (Mniej zaangażowani ideowo szli pod pomnik Puszkina...) W poświęconym mu muzeum pełni entuzjazmu przewodnicy w kilkunastu językach zapoznawali turystów z ogromną ekspozycją.
A nam w ramach zajęć zaproponowano udział w konkursie na wypowiedź poświęconą historycznej roli Lenina i rewolucji październikowej. Moja ambitna koleżanka poprosiła o pomoc znajomego Rosjanina, który jako tubylec od dziecka miał wprawę w tego typu twórczości. Zajęła drugie miejsce w konkursie, otrzymała dyplom z wizerunkiem Wodza (złoty profil na czerwonym tle) i musiała publicznie odczytać nagrodzoną pracę w pełnej studentów auli, stojąc na mównicy i patrząc na nasze rozradowane gęby. Pierwsze miejsce zajął Malijczyk, który poświęcił Leninowi kilkustronicowy poemat.
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Sob 15:21, 25 Mar 2006     Temat postu:


Opowiedz jakieś zabawne przygody z tamtego czasu.

Niestety ciśnie mi się na klawiaturę wstawienie znaku równości między niektórymi bożyszczami dawnymi a dzisiejszymi.
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 15:28, 25 Mar 2006     Temat postu:


Jednym z obowiązkowych przedmiotów było realioznawstwo. Zajęcia prowadził niejaki docent Starodubcew, który na niekorzyść wyróżniał się wśród wykładowców - ludzi kulturalnych i sympatycznych, bardzo dobrze przygotowanych merytorycznie i metodycznie. Nasza grupa od razu zyskała u docenta jak najgorszą opinię, jako że przy drugim spotkaniu poprosiliśmy o wyjaśnienia w kwestii Katynia. Biednemu docentowi zrazu odjęło mowę, potem na przemian bladł i purpurowiał, a w końcu z oburzeniem poinformował nas, że taka kwestia nie istnieje... Musiał biedak żałować, że nie da się nas wysłać na kurację wstrząsową do któregoś z łagrów!
Zobacz profil autora
Banshee
Moderator



Dołączył: 09 Lut 2006
Posty: 102
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 15:40, 25 Mar 2006     Temat postu:


Innym obowiązkowym przedmiotem był naukowy komunizm, o którym w Polsce już wtedy nie było mowy (przynajmniej na filologii rosyjskiej). Nie chodziliśmy na wykłady - nawet nie ze względów ideologicznych, tylko dlatego, że były wyjatkowo nudne a na domiar złego odbywały się bladym świtem, w poniedziałki . Kiedy przyszło zdawać egzamin, odpisaliśmy wykłady od przykładnych studentów z innego kraju bloku wschodniego. Na egzaminie losowało się trzy pytania, a następnie był czas na przygotowanie się do odpowiedzi. Tuż przed wejściem okazało się, że wolno mieć ze sobą tylko długopis, a przecież cała nasza wiedza mieściła się w torebkach i plecaczkach! Zbuntowaliśmy się, nikt nie chciał wejść do sali egzaminacyjnej, komisja czekała, nasza opiekunka toczyła pianę z ust, a dziekan rwał włosy z głowy. W końcu przystał na nasze ultimatum - pozwolił nam wejść z całym dobytkiem. Egzamin zdaliśmy.
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Sob 16:00, 25 Mar 2006     Temat postu:


Wyszło na to że w jedności siła

Parę razy zrobiono na nas tego typu zasadzki.
Jedności nie było i musieliśmy wykazywać się wiedzą.

Przekręty były planowane indywidualnie.
Na pewien egzamin należało przedstawić 2dokumenty ze zdjęciem.
Studenci to pomysłowy naród.

Dodatkowe osoby na sali były.
Ja nigdy numerów robić nie mogłam.
Zawsze mnie pamiętają, ponad setka ludzi na sali a wykładowcy zapamiętują akurat szarego człowieka z imienia i nazwiska.
Nagminne jest prowadzenie wykładu i wpatrywanie się w moje oczy. Wiem że łatwiej jest mówić do konkretnej osoby ale czy zawsze muszą wybierać mnie ?
Zobacz profil autora
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3  Następny

 


Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach