Autor / Wiadomość

Ballada- tylko dla dorosłych

Feniks
Moderator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 430
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: miasto feniksów

PostWysłany: Sob 20:15, 21 Sty 2006     Temat postu: Ballada- tylko dla dorosłych


Mam chusteczkę haftowaną wszystkie cztery rogi- śpiewa jakieś dziecko na balkonie a naga pupka marznie mu na wietrze. Bach, dostaje klapsa w tyłek i śpiew zamiera. Słychać tylko cichutkie pojękiwania. Jakaś laska z parteru wypuszcza swojego gacha tylnymi drzwiami. Problem polega tylko na tym, że wszyscy mają okna na podwórze, więc od szóstej rano młoda Malicka zostaje okrzyknięta kurwą. Furman obściskuje grubawą kucharkę w piwnicy na stosie zgniłych desek, który załamuje się robiąc przykry hałas. Furman z gołym tyłkiem lata po piwnicy, a kuchta z fartuchem na twarzy nie może wyczołgać się spod próchna. obrazka dopełnia bezzębna staruszka w oknie sutereny zeskrobująca druciakiem ptasie gówna z parapetu.
Stary Marusarz zaspał i wzdłuż ulicy kołyszą się łańcuchy płomyków. Nie słychać dorożek, nie pachną sklepy cynamonowe, oprócz ostoi Tycjana I Davida. Wiszą oni w głębi herbaciarni, przysłonięci zasłonami spojrzeń, spojrzeń ludzi którzy przychodzą tu pooddychać głęboko i przyjrzeć się drugiemu światu. Są to spojrzenia spod krzaczastych brwi, spod zmrużonych powiek krótkowidza, zza dymu fajeczki.
W herbaciarni Dębskich okna są zasłonięte, światło miodowe, meble pachną,
kanapy są przewygodne w swej stylowości a dywan prawie perski. Herbaciarnia istnieje od kiedy prapradziad Dębski pojechał do Brytanii, przywiózł z niej pieniądze i pomysł na życie. Potem z pokolenia na pokolenie bogacili się stając mieszczaństwem najlepszego gatunku, gatunku niczym herbata dymiąca nad filiżanką jak mgła nad wąwozem, o liściach zwiniętych niczym but tatarskiego jeźdźca.
Ich herbata ma mocny, bursztynowy kolor, aromat ze stali, zieleń amazońskiego lasu lub czerń głębi Afryki. Pije się ją bez dodatków, popołudniem, stawiając na pierwszym miejscu wśród napojów z wód i małych, słonych krakersików, których nigdy nie brakuje. Barbarzyńcy bezczeszczą herbatę cukrem, cytryną lub śmietaną, ale dla nich miejsce jest w pobocznej sali, choć równie miodowej i równie aromatycznej. Cytryny są z Cypru lub Hiszpanii, cukier biały, nigdy lepki, brązowy, przypominający toffi, a tak naprawdę buraczany. Śmietankę piją tylko studenci i to młodszych roczników, nie przyzwyczajonych do mocnego smaku i okrutnego wrzenia teiny. Dębski zawsze zagląda do dzbanuszków z esencją i swym stalowym wzrokiem przewierca koloryt, smakuje nie smakując i delektuje się swym sukcesem, co mruga do niego okiem jaśminowego naparu.
Ma już 65 lat i nie wie za bardzo co z tym faktem począć. Nie chodzi już na bale w operze, jedynie na długie spacery. Znużyła go gra na wyścigach konnych, a nawet siedzenie w oknie i przyglądanie się scenkom rodzajowym. Siedzi więc w fotelu vis a vis „Śmierci Marata” i zastanawia się nad sensem swego dotychczasowego życia. Będąc stosunkowo młodym mężczyzną, bo trzydziestokilkuletnim został ojcem. Kariera Valmonta była mu całkowicie obca, choć kobiet miał wiele i w wielu gatunkach. Były więc Marquezowskie Mulatki w jamajskich spódnicach o kolczykach wielkości młyńskich kół, dumne Hiszpanki o morwowych ustach, ciężkich , królewskich twarzach, były ciche Indianki, ptaki miłości i drobnolice puchate króliczki czyli Chinki. Szwedek nie dotykał, były mączne i suche jak wióry ich albiniwskich grzywek. Dość powiedzieć, że matka jego dziecka była Angielka ze sfer średnich, szczupłą i gibką, przypominającą raczej rosyjską gimnastyczkę. Nie chciała urodzić, ale maleństwo w jej brzuchu było tak spokojne, nie wadzące nikomu, skulone, zdawałoby się w najciaśniejszy z możliwych sposobów, że sama całe życie wspierana przez bliskich odczuła ogromną litość i czułość dla maleństwa. Wyrosło ono na wątłego, o nienagannie angielskich manierach, milczącego intelektualistę. Z roku na rok Dębski tracił nadzieję na uczynienie z niego herbaciarza, albowiem ciemnowłosy, blady chłopak w ponurym garniturze nabierał wyglądu lekko zwietrzałego ducha. A był poetyzującym poetą. Trochę cichym, trochę smutnym, trochę nasączonym dobrym winem. Ojciec nie miałby nic przeciwko temu, gdyby umiał osiągnąć pozycję poety przemawiającego do szerokiego, wiwatującego audytorium. Ale słowo poeta nie pasuje do słowa szerokie audytorium, więc Josh, tak bowiem miał mizerak na imię miast przemawiać siedział w oknie na stryszku i marzył. A marzył całkiem dorośle, i marzyłby pewnie w nieskończoność, gdyby nie dochodzący z dołu głos dziadka: Toż stąd zniknęło pół kilko cukru! W najlepszym gatunku, chcę wiedzieć gdzie to jest, bo piechotą, dardanelska niecnoto, nie chodzi! A spiżarniany giął się w ukłonach.




Josh namiętnie wysyłał listy. Listy we wszystkie strony świata, regularnie wysyłane, ze starannym, wymyślonym adresem. A były to listy do nieznanych Joshowi ludzi, przedsiębiorstw, fabrykantów, rzemieślników, dam szlachetnego urodzenia, muzyków, kataryniarzy, podziwianych przez niego pisarzy i francuskich pianistów. Listy zawierały apoteozę jesieni, zapach ognia w kominku, komplementy zmyślone lub prawdziwe, i pytania, czy się przypadkiem nie potrzebuje poety. Listy trafiały do setek rąk w całej Europie od kilku już ładnych lat, opłacane cukrem ze srebrnych, kutych cukiernic.
W oknie apartamentu Dębskiego jeszcze długo po północy paliło się światło, zgasło ledwie przed świtem. Josh obserwował okno ojca z ławeczki przed domem. Przeszła mu przez głowę myśl, że może ojciec żle się poczuł, ale szybko zastąpiła ją inna, że tylko człowiek nie wie dokąd dąży, w odróżnieniu od wszelkiego innego stworzenia, które nawet jeśli nie wie, to nie docieka tego. I gdy Josh tak się zamyślał, starego Dębskiego nurtowała ta sama kwestia, ale z innej strony. Chodził po pokoju, potem znów kładł się z rękami od głową, to znów siadał splótłszy je na brzuchu. Brat zrobił mu ostatniego psikusa i po raz ostatni pokrzyżował plany- umarł. Umarł, żegnany tonami kwiatów i zatroskanym spojrzeniem Dębskiego. Szwagierka nie nadawała się do interesów, tak więc Josh musi zostać herbaciarzem. I choć Dębski proponował mu kursy handlowe zamiast wiecznego żłopania kawy i pogryzania miętusków, choć kusił go perspektywą wysokich zarobków, możliwością otworzenia kawiarni (brrr!), o czekoladowym wystroju, z miętuskami na ciemno politurowanej ladzie - Josh za każdym razem sięgał po miętuska, kłaniał się z szacunkiem i wychodził.
Miał Josh szczęśliwy dzień, gdy wyjął ze skrzynki pocztowej pachnący, pisany niewieścią ręką list. Pismo było niewyraźne, adres niepełny, ale papier w dobrym gatunku. List był od młodej, francuskiej aktoreczki z teatrzyku Lazurowego Wybrzeża.
Aktoreczki z teatru, co wystawiał Szekspira na plaży, co rozbijał się zimą po całej Francji klekoczącym wozem, co zadzierał wysoko spódnicę i rozchełstywał dramatycznie koszulę. I pojechał Josh do francuzeczki, wymknąwszy się nocą z domu i ukradłszy nieco pieniędzy na pociąg z ojcowskiego pugilaresu, by tańczyć, niezgrabnie, by jeść niewiele i nie upijać się mimo wielu, wielu kieliszków czerwonego wina. Wieczorem mówił jej o Izoldzie, gdy ona frywolnie ściągała kabaretkę i pieściła go bosą stópką, milczał, gdy staniczkiem czerwonym dotykała jego ust i poddawał się gryząc i ssąc, gdy pozbawiwszy go do reszty garderoby siadała na nim okrakiem i jęcząc głośno oblizywała się swym małym, spiczastym języczkiem. Francuzeczka kochała się także z lubieżnym reżyserem, amantami, Czarnym Otellem, łysym dyrektorem o niepospolitej sile i sprycie a także aktoreczkami. I Josh znosił to zupełnie dobrze, albowiem była Francuzeczką, a on mógł chodzić w ciemnym swetrze z francuska i przechadzać się po pokojach marząc i układając wiersze. I pewnie trwaliby tak dłużej jeszcze, gdyby nie to, że Lolitte, wraz, z inną szesnastoletnią aktoreczką, strąciły mu ze stołu i zniszczyły do pisania maszynę, kochając się, jak nie trudno zgadnąć po francusku.
Wracał do domu pociągiem przez trzy dni, z powodu postoju w Monako i Berlinie, przez cały ten czas pisał i spał, pisał i spał, pisał i spał. Był bez grosza przy duszy i bez biletu, konduktorów zaś obdarowywał portretami od szyi w dół pięknej francuzeczki. Wiózł ze sobą jedynie teczki i nieco osobistej bielizny. Wrócił do kraju, by zastanawiać się, by zobaczyć to, co porzucił i by się zadomowić. To jednak, co tam było warte pięć franków od zwrotki, tu nie było warte ani grosza, w odróżnieniu, od bawełny, jedwabiu, kiełbasy, herbaty, no i oczywiście cukru. Ojciec nie pozwolił mu zamieszkać na strychu, zatrudnił przymusowo przy myciu filiżanek i ogólnie nie odzywał się do niego. Matka od czasu wyjazdu przebywała u wód.
Styczeń nie jest najcieplejszym miesiącem roku w Europie i Josh odczuł to wyciągając list z metalowej skrzynki. Długo chuchał na przymarznięty palec, aż wreszcie spuchnięty i siny oderwał się od puszki. List był z Petersburga, ze świeżą datą, cośkolwiek gruby i ciężki. Josh rogrzawszy się na strychu, nietkniętym od jego wyjazdu czytał list, a z dołu nikt nie wolał. I tak pewnie tkwiłby w zachwycie, gdyby nie ojciec, rozsierdzony zaanektowaniem strychu, uchyleniem od pracy i brakiem dobrej woli jakiejkolwiek dobrej woli. Wyzwał Josha od niecnoty, leniwca peruwiańskiego i skończonego darmozjada. Josh podjął decyzję, czapkę, walonki i płaszcz kupi jutro, chwilowo zaś pozwolił ojcu krzyczeć.
A List był od ubogiego pianisty, który pytał, nie licząc, zresztą, jak zaznaczył na pozytywną odpowiedź, czy Josh nie chciałby z nim zamieszkać w małym mieszkanku na Wileńskiej, cichej ulicy w pobliżu Teartu Newskiego. Ojciec Josha bez następcy, obrażony na syna, obwąchiwał kruszone liście i przesypywał ciemne granulki i czekał na przeprosiny. A Josh pociągiem w wagonie pierwszym za lokomotywą, sunącą przez śnieg rozgarniającą przestrzenie czystego, cichego powietrza, liczył ruble wytargowane od żydowskiego bankiera przed wyjazdem. Martwił się, czy pianista zechce mieszkać z nim, skoro trudno mu się upić, nie cieszy go nic i nie ma perspektyw na pracę. A pociąg sunął.
Nie zastanawiał się właściwie, czemu Sasza zaproponował mu mieszkanie, skoro grywał do przedstawień, w miłym teatrzyku, miał trzysta rubli miesięcznie, wielkiego psa, pieszczocha i pianino, na pół pokoju. A Sasza chciał się dzielić, bo zima petersburska jest długa, a aktorki zamężne i nudne. A Sasza nie zawsze mógł nakarmić psa, i choć żaden z nich nie dałby rady wyremontować oficynki na Wileńskiej to razem dokonali tego w niespełna dwa miesiące. A Sasza był niewidomy. W Saszce kochała się dziewczyna od skrzypiec ale on nie mógł tego zauważyć, mógł jedynie wiedzieć, że są w Newskim pierwsze skrzypce. A Josh nie mógł pisać, tak go zajmował Sasza, którego twarz nigdy nie wygładzała się do końca, i spokoju nie było na niej nigdy.
I tak Sasza rozbudził w Joshule pasję, nie rzemieślniczą, pasję twórczą- malowania. Sasza był wieczną inspiracją, z rozpiętym guzikiem, półdługimi włosami o niezwykłym jak na mężczyznę blasku, czarną opaską na oczach w czasie gry. Nawet głowę odwracał w sposób pełen wyrazu. Od dłuższego czasu Sasza żył bez kobiet, ale nie było w nim nic z wyposzczonego samca, ale też i nic z homoseksualisty.
Josh zmuszony został w końcu do podjęcia pracy, został bufetowym w Teatrze Newskim. Skórzane kanapy i miodowy wystrój kawiarenki teartalnej przypominały mu dom, och wzdychał i pracował , dla pieniędzy zresztą wyłącznie, sześć długich wieczornych godzin.
Ale Sasza jak każdy duch pokazał swoją mglisto dotychczas widoczną stronę, życiowej przegranej. Rodzice odumarli go bardzo wcześnie, nie pozostawiwszy ani pieniędzy ani uczucia, ale i to nie byłoby może wywarło tak pazurzastego wrażenia na duszy Saszy jak lekceważenie otoczenia i niekończąca się zima u ciotek. Palce grabiejące przy fortepianie, szalik. Nie mógł nigdy postawić herbaty, by nie odparzyć politury pianina, a raczej stawiał ją, ale ciotka strącała ją laską na podłogę, a ciemny płyn rozlewał się wsiąkając szybko w dywan. Tego zalanego dywanu ciotka nie mogła ścierpieć, wypominała mu go za każdym razem i unosiła się głośniej i jazgotała, aż za którymś razem Sasza poderwał się i chlusnął jej herbatą w twarz. Drzeć się zaczęła wniebogłosy i słusznie, albowiem poparzenia blizny pozostawiły do końca i życia i pokazywała się odtąd wyłącznie w woalce. Gryzł się z sumieniem i sobą samym , miernością talentu i charakteru, czuł się niski, a delikatność woalki wzbudzała jego lek. Byłby może i pragnął przebaczenia, gdyby nie to, że ciotka wyrzuciła go z domu i zapomnieć nazwiska kazała, na zawsze oduczyć się go. Nadieżajow, pomyślał o sobie, gdy naciągając czarną czapkę na uszy stanął oko w oko z mrozem Petersburga.
Pierwsze pieniądze zaczął zarabiać dając się obijać różnym niewyżytym chłopaczyskom, za rubla od ciosu. Znosił to mężnie całkiem, i prawdopodobnie trwałby tak jak długo by się dało, ale zaczął tracić wzrok. Wpierw widział mgiełkę, później kolorowe plamki wirujące jak płatki śniegu, w końcu oczy zaczęły silnie łzawić i przestały sprawować swoją funkcję. Wtedy odnalazł go Teatr Newski.
I później zjawił się Josh. Trudno powiedzieć czy uratowali sobie wzajem życie, czy byli dla siebie jak bracia, czy jak przyjaciele dość, ze w oczach Josha życie bez Saszy nie przedstawiało żadnej wartości, wegetację jedynie, a bez głosu Josha nie miał Sasza nic miłego z dnia. I podśpiewywali wieczorami, otuleni w koce gieroj naszewo wremieni... A patrzyłby na to z nieba Beethoven i cieszył się, jak dziecko...
Ale życie rozszczepiło ich jak pestkę, brutalną ręką dwie śmierci wprowadzając na arenę jednym rzutem swych trenowych kości...
Stary Dębski zmarł i zmarła ciotka Saszy. Jednego i drugiego wznosiło życie na niechciane pozycje, do grania w nowych surdutach życiowych ról , przyjmowania gości i czegoś tak obmierzłego jak zarządzania, czy to dworem, czy interesem zmusiło... I czasem tylko jeden do pianina zasiadał, gorącą herbatę na nim postawiwszy, z rozkoszą dziką politurę odparzając, a grając zawzięcie jakby duszę w pianinie postradał i przemocą, serca siłowaniem starał się z niego wydobyć, a drugi, herbaciarnię i kawiarnię założywszy i równolegle prowadziwszy, podkradał cukier, sięgał po miętuski, i zamiast lokajów poganiać i teinę czcić sypał paczuszki wprost na przechodzących ulicą biedaków, rujnował interes i marzył, marzył i marzył...Cóż im pozostało? Marzyć, że całe majątki postradawszy spotkają się w Teatralnej Newskiego, by wreszcie zacząć używać życia.
Zobacz profil autora
Senanta
Administrator



Dołączył: 18 Sty 2006
Posty: 1423
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z marzeń

PostWysłany: Sob 21:08, 21 Sty 2006     Temat postu:


Rzuciłaś mnie na kolana Feniks.
Zobacz profil autora
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)


 


Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach